
Pomyśleć, że w ogóle nie planowaliśmy tam być…
Nadszedł ostatni etap naszego urlopu – trzy dni odpoczynku. Po kilometrach, które przeszliśmy w Kuala Lumpur, Singapurze i Bali postanowiliśmy, że te ostatnie dni przeznaczymy na słodkie nicnierobienie w przyjemnym miejscu.
Wybór padł na Candidasę. Z kilku opisów, które przeczytaliśmy, wyglądało na to, że będzie tam gdzie pospacerować, popluskać się w wodzie i odpocząć. Zamówiliśmy przejazd busem i z wizją luźnego nicnierobienia (oczywiście w ruchu, bo z leżeniem to u nas nie jest najlepiej, choć mamy na swoim koncie nawet trzygodzinne rekordy!) pojechaliśmy busem z Ubud na wybrzeże. Wysiedliśmy. Rozejrzeliśmy się wokół. Zdążyliśmy przejść wymarłą, nieciekawą ulicą, przy której był otwarty jeden sklep z parasolkami, wyjść na betonowy murek wybrzeża szerokości moich dwóch stóp i spojrzeć na luksusowe hotele wzdłuż brzegu (przebywanie w których łączy się z ideą niewychodzenia z nich w czasie całego pobytu), przy tym wszystkim bacznie obserwowani przez kilkunastu taksówkarzy liczących na zarobek w tym pustym miejscu, by po kilku minutach jednogłośnie stwierdzić: „Nie chcemy tutaj zakończyć swojego urlopu!” Mało tego, że nie chcemy, nie zrobimy tego!
Po drodze do Ciandidasy zatrzymywaliśmy się, by zostawić Amerykankę, Ślązaka i dwóch Austriaków w porcie, z którego mieli zamiar dotrzeć na Gili. A więc Gili! Szybka i spontaniczna decyzja! No dobra! Spośród trzech decydujemy się na Gili Air!
Po długich negocjacjach cenowych w końcu dochodzimy do porozumienia z jednym z taksówkarzy.
Po półgodzinie jesteśmy w porcie. Nie wiemy nic. Prawie nic. Taksówkarz powiedział nam, że jego kumpel może nam sprzedać bilet na łódkę na Gili za 350 000 rupii indonezyjskich (IDR; 1 rupia to około 0,0003 zł, czyli to będzie około 100 zł). Ok, to już cenna dla nas informacja. A więc mamy jakieś odniesienie. Nie zdążamy wysiąść z samochodu i od razu podbiegają do nas naganiacze i zapraszają do swojego biura. Oferują nam bilet za 450 000 IDR/os. No to my już panom dziękujemy. Nie dają za wygraną. 400 000 rupii! 350 000! 300 000! Mówimy, że się rozejrzymy i jak nas nie oszukują i nie znajdziemy taniej, to do nich wrócimy. Uparcie kierujemy się do samego brzegu, by tam sprawdzić ceny. Wiemy już, że mamy jakieś półtorej godziny, dwie do odpłynięcia łódki – każdy odpowiadający na pytanie “o której” ma swoją wersję. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że tu wszystko jest mniej więcej, jeśli chodzi o czas. I ma to swój urok. Idziemy odganiając się od tych wszystkich “hello my friend” jak od much. Jeden jedzie za nami rowerem, drugi skuterkiem. Chcą sprawdzić, czy ktoś sprzeda nam bilet taniej. Pytamy w kolejnych miejscach. 200 000 rupii (około 60 zł). W dwóch następnych 200 000. Dobra, wygląda na to, że taniej nie będzie.
Nagle ci wszyscy, którzy zaproponowali nam 200 000, kłócą się, że to u nich powinniśmy kupić bilet. Atmosfera robi się napięta. Słyszymy, że robimy problemy, bo tak sobie chodzimy i pytamy o cenę, zamiast kupić u nich. No tak, oczywiste. Postanawiamy, że opuszczamy towarzystwo, by atmosfera się rozluźniła i na uboczu decydujemy, w którym miejscu kupimy bilet. Próbujemy jeszcze za 180 000 rupii, ale indonezyjka jest już nieugięta. 200 000. Deal done.
Mamy sporo czasu, więc przyglądamy się kolejnym podróżnym, którzy trafiają do naszego biura z wykupionymi już wcześniej biletami. Skandynawowie kupili ten sam bilet za 600 000 rupii. Austriacy za 450 000. Widzimy też lokalną indonezyjkę z europejczykiem – 150 000. Ok, niewiele przepłaciliśmy w stosunku do lokalnej stawki. Jesteśmy zadowoleni. Ucinamy sobie z Panią z biura pogawędkę o tym, że pierwsze proponowane ceny są wygórowane i że to rozbój w biały dzień. Słyszymy, że owszem, ale to jest biznes i skoro biali płacą, to czemu tego nie wykorzystać. No tak, czemu?
Dwie godziny podróży i stawiamy swoje stopy na Gili. Od pierwszej sekundy wiemy, że to była najlepsza decyzja. Mając z tyłu głowy Ciandidasę sprzed trzech godzin a przed oczami Gil Air, nie posiadamy się ze szczęścia! Takie zakończenie urlopu to ja rozumiem! Przechodzimy wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu noclegu. Po półgodzinie decydujemy się na uroczy bungalow z przyjemnym tarasikiem i krową z cielakiem na podwórku. Swojsko. Sielsko. Najlepiej.
Co robić na Gili Air?
Gili Air to maleńka wyspa. Jedna z trzech Gili – obok dostrzeżemy jeszcze Trawangan i Meno. Pomimo tego, że jest mała, oferuje sporo możliwości spędzenia czasu. Panuje na niej wyluzowany, lekko senny i leniwy klimat. Oprócz tego jest niezwykle urokliwa, dzięki czemu skrada serce od razu!
Każdy znajdzie na niej coś dla siebie.
Wokół wysepki jest kilka plaż, od najbardziej obleganej z drobniutkim niemalże białym piaskiem, znajdującej się po wschodniej stronie wyspy, po spokojniejsze lub takie całkiem na uboczu – na północy i zachodzie. Zdecydowanie jest gdzie odpoczywać.
Dla tych, którzy lubią się ruszać, spacery dookoła wyspy i w poprzek niej będą ogromną przyjemnością. Można również pojeździć po niej rowerem. W niektórych miejscach będzie to jednak utrudnione ze względu na piaszczyste odcinki drogi. Amatorzy jazdy konnej również znajdą coś dla siebie. A dla miłośników natury gratką będzie poszukiwanie żółwi podczas snoorkowania lub wyprawa na kajaku z przezroczystym dnem.
W kilkanaście minut można popłynąć z Gili Air łódką na pobliskie Gili Meno i Trwangan albo na Lombok. Różne warianty znajdziecie w miejscach oferujących takie atrakcje.
No i nie mogę nie wspomnieć o knajpkowaniu nad brzegiem. Wszystkiego, co pyszne możemy smakować z widokiem na morze. Siedziska pod strzechą wzdłuż wybrzeża to najlepszy pomysł na świecie. Można w nich spędzić cały dzień jedząc, czytając czy kąpiąc się w międzyczasie. Mają swój duży udział w nadawaniu Gili jego wyjątkowego klimatu i uroku.
Dlaczego jeszcze warto spędzić czas na Gili Air?
Wyspa ta oferuje niezwykły klimat. Ludzie tutaj są prawdziwi. I czuć lokalny klimat. Jak na jako tako turystyczne miejsce jest tu dość spokojnie. A atmosfera chilloutu jest kojąca. W ciągu dnia i wieczorami z głośników głos muezzina. Ja bardzo to lubię, bo czuję wtedy, że jestem w miejscu, w którym żyją prawdziwi ludzie a nie jedynie turystycznym tworze, w którym wszystko urządzone jest tak, by dopasować się do odwiedzających. Ja wolę dopasowywać się do miejsca, które poznaję i doświadczać, jak żyje się według tamtego rytmu. Bo czy nie na tym polega podróżowanie?
Na Gili nie ma samochodów. Jedynie skuterki elektryczne, rowery i konie. To sprawia, że wokół jest cicho i błogo.
A dzięki temu, że wyspa ta jest tak mała, że można ją obejść dookoła, codziennie można obserwować zarówno wschody jak i zachody słońca, zmieniając kierunek patrzenia w dal na wszystkie strony świata w kilkanaście minut.
Jak dojechać na Gili z Bali?
Podsumowując. Kupujemy przejazd tylko busem do Padangbai. Koszt to około 100 000 – 150 000 rupii. Na wybrzeżu szukamy biletu na szybką łódkę (fast boat) lub na prom. Łódka to niespełna dwugodzinna podróż. My otrzymaliśmy informację, że płynie godzinę, ale ani w jedną ani w drugą stronę nie byliśmy bliscy tego czasu. Warto o tym pamiętać, gdy z Gili chcemy z powrotem dostać się na lotnisko na konkretną godzinę. Prom natomiast, z tego, co udało nam się ustalić płynie w sumie jakieś 5 godzin liczone z przesiadką i przemieszczeniem się na Lomboku z jednego miejsca wybrzeża do drugiego. Jest natomiast jakieś cztery razy tańszy.
Kupując od razu np. w Ubud pakiet na przejazd do portu i przepłynięcie łódką na Gili – przepłacicie.
Gdzie nocować na Gili Air
I na koniec odsyłam do miejsca w którym spaliśmy – Adinda Bungalows. Przyjemne, czyste miejsce, lekko na uboczu z sympatycznymi właścicielami i pracownikami. A śniadanie z widokiem na morze bezcenne…
Kupując nocleg bez wcześniejszej rezerwacji praktycznie zawsze zapłacimy za niego mniej niż kupując przez internet. Pod koniec października, czyli nieco przed sezonem, miejsc było dużo – mogliśmy przebierać i negocjować ceny.
Zdecydowanie polecam odwiedzenie tego klimatycznego miejsca, jakim jest Gili Air.
A może ktoś był?